O inflacji, stagflacji i innych zagrożeniach czekających
polską gospodarkę w krótkiej i długiej perspektywie
z prof. Pawłem Wojciechowskim, ekonomistą, szefem Rady Programowej Instytutu Finansów Publicznych, byłym ministrem finansów, rozmawia Katarzyna Mazur.
Dotychczas funkcjonował Pan w przestrzeni publicznej jako doradca, osoba budująca z tylnego rzędu programy gospodarcze dla polityków. Dzisiaj wychodzi Pan z własnym pomysłem. Skąd taka decyzja?
Bycie w cieniu przestało mnie zaspokajać. Przez blisko 30 lat, od czasu, kiedy byłem doradcą Janusza Lewandowskiego, potem kolejnych ministrów, m.in. przekształceń własnościowych, prywatyzacji, skarbu państwa, ale także premierów i wicepremierów, stałem za czyimiś plecami. Owszem, pełniłem różne funkcje państwowe, byłem m.in. ministrem finansów i wiceministrem spraw zagranicznych, ale mam poczucie, że nie miałem nigdy odpowiednio dużo czasu ani przestrzeni, by moje plany reform dla Polski wybrzmiały, jak należy.
W mojej ocenie na scenie politycznej brakuje poważnej debaty programowej opartej na wiedzy, na postrzeganiu naszej drogi transformacji przez pryzmat naszego członkostwa w Unii Europejskiej, zagrożeń, w obliczu których stoimy. A tych jest wiele: bezprecedensowe zagrożenie wojną w Ukrainie, hamujący wzrost gospodarczy, konflikty polskich władz w ramach Unii Europejskiej. Chcę, by eksperci nie tylko częściej zabierali głos, ale również wypracowali konkretne pomysły dla przyszłego rządu. Wydaje mi się, że jesteśmy na to gotowi.
Wspomniał Pan o pełnionych przez siebie funkcjach publicznych, ale ma Pan także niemałe doświadczenie biznesowe. W jakiś sposób wpływa ono na to, jak postrzega Pan kwestie gospodarki? Pozwala ono Panu inaczej niż teoretykom patrzeć na to, jak powinna ona funkcjonować?
Byłem prezesem czterech dużych firm, zarówno polskich, jak i z udziałem kapitału zagranicznego, jak również mniejszych instytucji. To doświadczenie jest bezcenne. Z jednej strony rozumiem, co dla małego przedsiębiorcy znaczy mitręga biurokratyczna, a z drugiej wiem, jak stosunkowo łatwo przychodzi np. lobbing pewnych często szkodliwych pomysłów gospodarczych. Dostrzegam też istotne zmiany, jakie zachodzą w funkcjonowaniu biznesu. Rozwinęły się pewne standardy, kultura korporacyjna, ład korporacyjny. Dotyczą głównie spółek prywatnych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je stosować wobec spółek z udziałem skarbu państwa. Również standardy rozliczalności, odpowiedzialności za decyzje biznesowe są często dobrze poukładane w biznesie prywatnym, a mogłyby być także w tym państwowym, a nawet częściowo w administracji publicznej.
Z Pana perspektywy i z dostępnych twardych danych – polska gospodarka pogrąży się w kryzysie czy nie?
Z punktu widzenia akademickich rozważań nad tym, czy jesteśmy w recesji, czy nie, czyli czy mamy rzeczywiście spadek wzrostu gospodarczego przez kolejne dwa kwartały, moglibyśmy uznać, że trwale się nie pogrąży. Ale z punktu widzenia miejsca, w którym Polska jest choćby na tle Europy, widać poważny kryzys w doganianiu UE. Prognozy Komisji Europejskiej na ten rok, pokazują, że po raz pierwszy w historii mamy dwukrotnie niższy wzrost gospodarczy niż cała Unia Europejska. Dotychczas mieliśmy dwukrotnie wyższy! To po pierwsze. Po drugie będziemy mieć drugą najwyższą inflację w Europie, zaraz po Węgrzech. To jest dla nas sygnał ostrzegawczy. Nie należy go lekceważyć.
Kiedy odczujemy najmocniej skutki stagflacji?
Najpierw należy zadać sobie pytanie, w jaki sposób wyjdziemy ze stagflacji, czyli wysokiej inflacji i bardzo niskiego wzrostu gospodarczego, bo bez wątpienia mamy z nią aktualnie do czynienia. To jest bardzo wymagający proces i wszystkie partie polityczne powinny się zastanawiać, jak przez niego przejść.
Obecny stan rzeczy uderzy w dochody Polaków. W ostatnim kwartale realny spadek wynagrodzeń wyniósł około 5-6 proc. W tym kwartale to będzie około 3 proc. To potężne tąpnięcie dla portfeli Polaków. Do tego dochodzi ogromny spadek oszczędności. Tracą także ci, którzy zaciągnęli kredyty. To pociąga za sobą bardzo poważne tąpnięcie po stronie popytu. A rząd nie widzi w tym problemu.
Skąd, wobec tego, o czym Pan mówi, optymizm rządzących, którzy mówią o miękkim lądowaniu?
Nie wiem, z perspektywy danych, które mam, nie można mówić o żadnym miękkim lądowaniu. Ani nawet nie widać światełka w tunelu. Możemy raczej mówić o znikającym punkcie. Miękkie lądowanie w stosunku do celu inflacyjnego nie nastąpi w przewidywalnej przyszłości. Wg mnie najwcześniej może to mieć miejsce w 2025 r., w połowie kadencji przyszłego Sejmu.
Wspomniał Pan o trudnej sytuacji konsumentów. Czy możemy już mówić o recesji konsumenckiej?
Zdecydowanie tak. Potwierdzają to konkretne dane. Sprzedaż detaliczna w styczniu bardzo mocno spadła. Oczywiście w niektórych segmentach widać, że gospodarka trochę się kręci do przodu, np. łagodna zima spowodowała, że stosunkowo dobrze wygląda produkcja budowlano-montażowa, ale to wiosny nie czyni. Ogólnie mamy do czynienia ze spadającymi realnymi dochodami i uporczywą inflacją, co hamuje całą gospodarkę. Firmy nie wiedzą, czy inwestować, ile inwestować, po jakich cenach sprzedawać, jakie będą ceny za chwile, czy podnosić płace. To wszystko odbija się i na marżach i na kieszeniach zwykłych obywateli.
Jak przedsiębiorcy reagują na to zaciskanie pasa przez konsumentów?
Dopóki popyt rósł, przedsiębiorcy korzystali – nie obniżali marż, utrzymywali lub podnosili ceny. Dziś nie ma już na to szans. Pojawiła się za to koncepcja „ratuj się kto może” i cięcie wydatków na przykład na marketing, na akcje dystrybucyjne, na prowizje dla akwizytorów, a przede wszystkim na inwestycje. A rząd i NBP przyzwala na to duszenie dochodów i popytu, bo zakłada, że w ten sposób zmniejszy inflację. Pan prezes Glapiński mówi, że nie ma potrzeby podnoszenia kolejny raz stóp procentowych. Ale dlaczego? Oczywiście ich podniesienie uderzy w kredytobiorców, ale w gospodarkę już nie. Ona i bez tego jest dotknięta kryzysem kurczącego się popytu, bo dochody realne spadają. W wyniku wydrenowania oszczędności Polaków i ich płac nie ma obecnie szans na to, żeby nakręcić cykl efektywnego popytu w gospodarce. Pogrążamy się w typowych zjawiskach recesyjnych. Z tego nie da się łatwo wyjść. To będzie ogromne wyzwanie dla przyszłego rządu.
Co z pieniędzmi z Unii Europejskiej? One jeszcze płyną do naszych przedsiębiorców? I co z zapowiadanym przez rząd pre-finansowaniem KPO?
To jest kolejne, nazwijmy to, „szklenie rzeczywistości”. Deklarowany przez rząd strumień pieniędzy to środki albo ze starej perspektywy finansowej, z rozliczeń kończących się projektów, albo z zaliczek, które Unia musi wypłacić. To nie znaczy, że całość środków bezwarunkowo zostanie nam przekazana. Jeśli określone warunki nie będą przez Polskę zrealizowane, to środki unijne z nowej perspektywy finansowej nie będą uruchomione, a my będziemy musieli zwracać zaliczki. To po pierwsze. Po drugie tzw. pre-finansowanie Krajowego Planu Odbudowy, o którym mówi Polski Fundusz Rozwoju, odbywa się kosztem zwiększania polskiego długu publicznego, czyli aby finansować te same projekty, które mogły być finansowane ze środków europejskich. Rząd pozoruje, że środki są, ale faktycznie ich nie ma. I długo jeszcze ich nie będzie, ponieważ nie wypełniamy ani zasad określonych w karcie praw podstawowych, ani warunków podpisanych przez pana premiera Morawieckiego, tzw. kamieni milowych KPO, zwłaszcza tych dotyczących przywrócenia praworządności.
Jaka jest aktualna sytuacja budżetowa?
Na papierze jest dobra. Dług publiczny w relacji do PKB nie rośnie. Tylko słowo relacja ma w tym miejscu pierwszorzędne znaczenie. W liczniku mamy dług publiczny, który jest wartością kumulatywną, a w mianowniku PKB, czyli obecną wartość. Jeżeli mianownik, czyli PKB, rośnie z powodu wysokiej inflacji, np. o 20 proc., to dług publiczny, żeby ta relacja była taka sama, też powinien wzrosnąć o 20 proc. Gdyby tak rzeczywiście było, to mielibyśmy 500 mld zł dodatkowych potrzeb finansowych rządu w tym roku. Ale przecież kolejka po pieniądze jest bardzo długa, nie jesteśmy w stanie pozyskać takich środków wśród inwestorów. Co nam z tego, że z punktu widzenia tej relacji wszystko wygląda dobrze, skoro już z punktu widzenia dynamiki, wzrostu PKB i inflacji bardzo źle.
Dlaczego?
Kiedy odnotujemy wyraźny spadek wzrostu gospodarczego do 0,4 proc., jak prognozuje Komisja Europejska, to przy w dalszym ciągu bardzo wysokiej inflacji, będzie nam trudniej wypełnić tzw. kryteria konwergencji w przyszłości, bo pojawią się trudności z finansowaniem nowych wydatków budżetowych. Przy spadającej inflacji, niższe będą dochody budżetowe, a wydatki uwzględniające reguły waloryzacji i indeksacji będą musiały być jeszcze większe.
Dlaczego rząd wypycha pieniądze poza budżet i jak to wpływa na gospodarkę?
Rząd twierdzi, że robi to, żeby mieć elastyczność. Stworzył więc swego rodzaju wehikuły dla finansowania raju wydatkowego pana premiera Morawieckiego. Tak nazwał to bardzo dobry ekonomista dr Sławomir Dudek. Obecnie już nie kilka procent jak jeszcze trzy lata temu, ale jedna czwarta wydatków budżetowych jest wypchnięta poza budżet. Koszt obsługi tych wydatków jest bardzo wysoki w porównaniu do kosztu obsługi finansowania tych wydatków bezpośrednio przez budżet państwa. To wynika wprost z wyższej rentowności obligacji emitowanych przez BGK czy PFR niż obligacji emitowanych przez ministerstwo finansów. Przeliczyłem to i wyszło mi, że ponad 3,5 mld zł wynosi sam dodatkowy koszt finansowy wynikający z faktu wypchnięcia pieniędzy poza budżet. Czyli gdybyśmy te wydatki trzymali w budżecie, to mielibyśmy o 3,5 mld zł niższy koszt finansowania tych samych wydatków! Oczywiście trzeba uwzględnić fakt, że obligacje Banku Gospodarstwa Krajowego czy PFR, są kupowane w 50 proc. przez banki i inne instytucje finansowe. A te płacą podatek bankowy, a więc pieniądze w części wracają do budżetu. Ale per saldo, jeśli odliczymy podatek bankowy, to wypychanie pieniędzy poza budżet kosztuje podatników co najmniej 1 mld zł rocznie więcej.
Jakie pozycje wydatkowe znajdują się poza budżetem?
W funduszu covidowym były na przykład pieniądze na afrykański pomór świń, były pozycje dodatkowe na Kancelarię Premiera, ale również na samego pana premiera, teraz pojawiły się dodatkowo na szefa jego Kancelarii. I to nie są małe pieniądze. W którymś momencie było 2,8 mld zł do dyspozycji premiera, potem było 2,4 mld zł, w tym roku jest już dużo mniej, bo „tylko” 1,7 mld zł, ale pojawiło się za to 80 mln zł dla szefa Kancelarii Premiera. Dlaczego? Tego nikt nie wie. To są wyłącznie dodatkowe kieszenie do dyspozycji decydentów politycznych, władzy, poza kontrolą parlamentu. Pojawia się niebezpieczeństwo, że te pieniądze będą wydatkowane na kiełbasę wyborczą. Sama pokusa tego, że można mieć własne pieniądze wydatkowane przez władzę polityczną bez konsultacji ex ante z parlamentem, bez konsultacji społecznych, jest bardzo groźna dla kondycji ustrojowej gospodarki, dla finansów publicznych, w ogóle dla demokracji. Bo zasada w demokracji jest taka, że nie tylko chodzi o rozliczalność tych pieniędzy ex post, ale przede wszystkim o możliwość wpływania w sposób demokratyczny na wydatkowanie ex ante. Ta elastyczność nie ma żadnego uzasadnienia. Ona powoduje zwykłe marnotrawstwo. Rząd w rzeczywistości nie potrzebuje tych pieniędzy na przykład na walkę z pandemią, tylko dlatego, że w funduszu covidowym może zaszyć pozycje na wydatki w czasie cyklu wyborczego.
Wracając jeszcze do kwestii inflacji, która spędza sen z powiek większości obywateli, czy na inflacji ktoś zyskuje?
Na inflacji tracą wszyscy poza rządem. Traci np. administracja publiczna, która ma dużo niższe podwyżki, niż obecny poziom inflacji. Dzisiaj, żeby to wyrównać, trzeba by było w tzw. budżetówce podnieść wynagrodzenia o około 20 proc. Tracą małe i średnie przedsiębiorstwa, bo nie są objęte taryfami, które obowiązują osoby fizyczne czy np. instytucje wrażliwe typu żłobki, czy szpitale. Tracą również osoby najbiedniejsze, które mają koszyk dóbr, w którym jest najwięcej produktów i usług kosztujących najwięcej, czyli żywności, cen opału, czy energii. Rząd natomiast zyskuje. Dla niego, jeżeli jest wyższa inflacja, to dochody budżetowe są wyższe. Budżet jest ustawiony tak, że najpierw przychodzą dochody z podwyżki cen via podatki typu VAT, a potem są dopiero wykonywane wydatki, które uwzględniają pewne formuły waloryzacji. Czyli w sumie per saldo rząd zyskuje na inflacji. Dlatego nazywam to ukrytą nikczemnością władzy, która obciąża wszystkich obywateli podatkiem inflacyjnym, który jest bardzo groźny dla gospodarki. Nie chodzi bowiem tylko o to, że rząd na tym zyskuje. Największy problem to pokusa utrzymania wysokiej inflacji w cyklu wyborczym, dla zaspokojenia dodatkowych wydatków rządowych, które mogą rosnąć w czasie kampanii wyborczej. To powoduje nakręcanie spirali inflacji, a trudno wyjść ze stagflacji, czyli dokonać dezinflacji w całym cyklu koniunktury.
Z jakimi zagrożeniami innymi niż stagflacja musimy się liczyć w kontekście polskiej gospodarki w krótkim okresie?
Przede wszystkim mamy wojnę. To zagrożenie jest gigantyczne. Trzeba oczywiście wpłynąć w taki sposób na politykę, żeby zapewnić Polakom bezpieczeństwo, ale nie tylko. Ważny jest również rozwój. Kiedy dziś mamy podpisywane kontrakty zbrojeniowe, to poniżej 20 proc. środków jest wydawanych na polski przemysł obronny, większość sprzętu jest kupowana za granicą. Jeżeli więc mamy wojnę, dochodzimy do 4 proc. PKB wydatków na polski przemysł obronny, to to wykorzystajmy. Niech to będzie koło zamachowe dla polskiej gospodarki, a nie tylko dla gospodarki np. koreańskiej. Powinien nam się uruchomić patriotyzm gospodarczy, zwłaszcza że te wydatki nie przechodzą przez tak zwane procedury typowe, zgodnie z zamówieniami publicznymi, tylko są podejmowane z wolnej ręki. Jest tutaj przestrzeń dla wzmocnienia polskiego przemysłu obronnego. Więc mamy problem wojny, mamy problem inflacji, mamy problem wysokich cen energii i szybkiego przejścia w zakresie transformacji energetycznej. Powinniśmy przyśpieszać w kierunku zielonej energii – rozproszonej, bezpiecznej, prosumenckiej. Kolejny bardzo ważny segment to jest segment praworządności. On ma wpływ na naszą pozycję w Unii Europejskiej, na politykę zagraniczną, na to, żebyśmy mieli swoje pięć minut po wojnie w Ukrainie albo 15 minut na rozwój np. Trójkąta Weimarskiego. Staliśmy się bardzo ważnym krajem dla świata jako kraj frontowy, bardzo pomagający Ukrainie, ale nie potrafimy do końca wykorzystać tej szansy.
Dlaczego?
Ponieważ mamy konflikt o podstawową sprawę, mianowicie rządy prawa. Nie ma u nas ugruntowanej demokracji. Jesteśmy postrzegani przez cały świat jako kraj, w którym odchodzi się od rządów prawa. Mówi się nawet o tak zwanym pełzającym Polexicie w zakresie wartości europejskich, ale również tych, które są wpisane do statutów NATO, OECD, czyli przestrzegania ustroju demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej. Polska stacza się na pewien margines regresywnego rozwoju, mimo tego, że dzisiaj mogłaby naprawdę trzymać lejce w poważnej debacie o polityce międzynarodowej, a zwłaszcza o polityce europejskiej. Niestety to spychanie nas na margines powoduje, że nie mamy inwestycji, bo nie ma środków europejskich, a płacimy gigantyczne kary zasądzone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Nie mamy środków europejskich dla silników wzrostu, które warto dziś podtrzymać. Liczyłem, że fakt braku środków unijnych dzisiaj to dla każdego Polaka obciążenie rzędu 2 do 4 tys. zł utraconych korzyści. Czyli każdy Polak miałby 2 do 4 tys. zł więcej, gdyby te środki płynęły zgodnie z – nazwijmy to – harmonogramem zakładającym praworządność.
W przestrzeni medialnej pojawiają się coraz częściej informacje na temat kryzysu bankowego, który w krótkiej perspektywie może być niepokojący.
Mamy do czynienia z armagedonem wszystkich możliwie złych sytuacji dla sektora bankowego. To, z czym mamy do czynienia dziś, nie występowało przez ostatnie 30 lat. Polski system bankowy był stabilny i bezpieczny do czasu, kiedy nie pojawiły się problemy z kredytami frankowymi. Dzisiaj mówi się też o ryzyku prawnym związanym z Wiborem. Dodatkowo rząd nałożył wcześniej podatek bankowy, teraz wprowadził wakacje kredytowe. To bardzo osłabia system bankowy. Niektóre banki są w coraz trudniejszej sytuacji, jeśli chodzi o pozycję kapitałową. Oczywiście jest to kapitał od akcjonariuszy, ale również są to pieniądze od zwykłych depozytariuszy, więc mam nadzieję, że nic się nie wydarzy. Ale na przykład sama sprawa kredytów frankowych będzie powodowała konieczność budowania kolejnych rezerw rzędu 30 do 50 mld zł. To dość duża skala, która może rzeczywiście grozić ryzykiem systemowym. Dlatego rząd powinien bardzo ostrożnie spojrzeć na regulacje. Również banki same powinny wyjść naprzeciw klientom, oferować korzystniejsze ugody frankowiczom. I nie powinny za bardzo oczekiwać, że rząd coś zmieni. Rząd natomiast powinien powstrzymać część swoich zamiarów, które deklarował ostatnio, czyli np. dalsze przedłużenie wakacji kredytowych. To byłoby trudne do udźwignięcia dla sektora bankowego.
Jakie zagrożenia widzi Pan dla naszej gospodarki w długiej perspektywie?
W dłuższej perspektywie największym zagrożeniem są nieubłagana demografia, transformacja energetyczna i odstawanie na polu inwestycji. To ostatnie wynika z modelu, nazwijmy to gospodarką 500+. Czyli zwiększamy konsumpcję i tylko tyle. I to ma spowodować, że wszystkim nam będzie się lepiej żyło, bo będzie rósł PKB. Gdyby tak było, że sama konsumpcja może napędzić gospodarkę, a nie na przykład inwestycje i te twarde w infrastrukturę, i te miękkie w kapitał społeczny czy w usługi publiczne, to każda gospodarka tylko drukowałaby pieniądze. Mnie chodzi o to, żeby to była wypośrodkowana relacja. By z jednej strony były zabezpieczenia podstawowych potrzeb dla osób, które sobie nie są w stanie poradzić same, ale nie z własnej winy. Pieniądze powinny trafiać do tych, którzy ich naprawdę potrzebują. Powinien pojawić się element progów dochodowych. Celowana pomoc, a nie rozrzucanie pieniędzy z helikoptera. To jest pierwsza sprawa. I to jest zagrożenie dla finansów publicznych, bo jeśli program 500+ dzisiaj kosztuje 40 mld zł, a realna wysokość tego świadczenia wynosi nie 500 zł, a 350 zł, bo jest wysoka inflacja, to komu mamy podnieść to świadczenie? Wszystkim o kolejne 500 zł czy 300 zł? I budżet musiałby udźwignąć kolejne 15-20 mld zł? Czy lepiej adresować to tylko dla tych naprawdę potrzebujących? Przede wszystkim zagrożeniem jest to, że była prowadzona populistyczna, popytowa gospodarka, która nie stwarza potencjału wzrostu gospodarczego i nie jest oparta o inwestycje. To sprawia, że nie przejdziemy ze wzrostu taniej siły roboczej na koncepcję wzrostu opartego na gospodarce budowanej na wiedzy. Kolejne zagrożenie wynika z pogarszającej się demografii, niskiej dzietności i braku strategii demograficznej, która uwzględniałaby nie tylko dzietność, ale np. również migrację. A także rolę kobiety w społeczeństwie, a przede wszystkim łączenie macierzyństwa z pracą. Tylko wtedy kobiety chcą mieć rodzinę, chcą mieć więcej dzieci, kiedy są bezpieczne w pracy. Tego brakuje. Te dwie sprawy, powinny być najważniejszymi elementami strategii demograficznej. I ostatni element to jest kwestia transformacji energetycznej, która zmierzałaby w kierunku rozproszonej, zielonej energii, bo ona jest i bezpieczna i tania. Nawet trzykrotnie tańsza niż energia z atomu. Dla mnie to są trzy elementy, które powinny być spięte pakietem stabilizacyjnym finansów publicznych.
Jakie reformy powinny być wdrożone, żebyśmy w tej krótkiej i długiej perspektywie zniwelowali istniejące zagrożenia i ustabilizowali albo nawet pchnęli do przodu naszą gospodarkę?
Przede wszystkim reformy, które będą pro inwestycyjne i pro podażowe, a nie tylko pro popytowe. Same popytowe reformy, czyli zwiększające skalę popytu konsumpcyjnego poprzez dalsze rzucanie pieniędzy z helikoptera, nic nam nie przyniosą. Wręcz przeciwnie, będziemy się powoli cofali. One tylko nakręcają inflację. Nie spowodujemy w ten sposób wzrostu opartego o motory gospodarki. Najważniejszym z nich są inwestycje prywatne. Bo co do inwestycji publicznych, to kluczem do ich zwiększenia jest odblokowanie środków z KPO. Natomiast w odniesieniu do inwestycji prywatnych potrzebny jest klimat inwestycyjny, czyli taki sposób deregulacji czy ułatwienia działalności gospodarczej, żeby się chciało inwestować w Polsce. Dodatkowo jeszcze dużym problemem w zakresie demografii, jak i również całego rynku pracy są kwestie związane chociażby z relacją systemu świadczeń i podatków. Tu mam na myśli taki sposób spojrzenia na te dwa systemy, aby nie doprowadzać do dezaktywizacji zawodowej. Mimo tego, że mamy bardzo niski wiek emerytalny, musimy myśleć o tym, w jaki sposób pobudzać pracowników do dłuższej pracy. Jeżeli partie polityczne nie będą chciały podnosić wieku emerytalnego, to są koncepcje, które kiedyś proponowałem, bonusów emerytalnych czy sposobów wpływania na aktywność zawodową. I to jest też bardzo istotny motor wobec nieubłaganej demografii.
Gdybyśmy mogli rozwinąć tę koncepcję bonusów emerytalnych, na czym się ona opiera i co i komu ma ona dać?
Chodzi o właściwe zgranie bodźców ekonomicznych w taki sposób, żeby ludzie chcieli dłużej pracować. Czyli np. jeśli zostaję dłużej w pracy, moja 13 i 14 emerytura jest kumulowana i zostanie mi wypłacona np. z 2-3 lata, kiedy będę chciał przejść na emeryturę. To samo dotyczy sposobu przeliczania czy kumulowania kapitału emerytalnego. Proponowałem zamianę składki rentowej, która jest emerytom niepotrzebna, na składkę emerytalną. Uprawnienia emerytalne wzrosłyby wówczas o 40 proc. w tym pakiecie od momentu, kiedy składka rentowa byłaby przekształcona w uprawnienia emerytalne na indywidualnym koncie przyszłego emeryta. Proponowałem również koncepcję filaru zerowego, żeby oddzielić część ubezpieczeniową w systemie od części budżetowej. Dzisiaj system jest mieszany. Mamy niedobrą hybrydę, w której pomieszana jest koncepcja „ile odłożysz, taką masz emeryturę” z koncepcją, która powoduje, że tak naprawdę na końcu, czyli za 30 lat 70 proc. emerytów, czyli prawie wszyscy, będą mieli podobną wysokość emerytury, czyli emerytury minimalne. Oddzielam te dwie części i mówię tak. Wszystkie dodatki jednorazowe, czyli 13 i 14 emerytury, waloryzacje kwotowe wrzucam do jednego worka i nazywam to dodatkowym filarem, który jest dodany do systemu, który nosi nazwę filaru zerowego. Na przykład takie 500 plus dla emeryta czy 300 plus dla emeryta. Trzeba skalkulować, ile by to było. I to jest coś, co dzisiaj sumuje te wszystkie dodatki, w tym dodatki do minimalnej emerytury, wkłada je do jednego pakietu i to jest przyszła baza, taki dodatkowy filar do tego, co już mamy. A system ubezpieczeniowy, czyli tyle, ile wkładasz do systemu, tyle masz tej zdefiniowanej składki, pozostaje nienaruszony. I nie ma tu mieszania z tzw. minimalną emeryturą, która straszy wszystkich przyszłych emerytów i dzięki temu powstają różne dziwne koncepcje, żeby zmienić system emerytalny, zrewolucjonizować go i wprowadzić na przykład emeryturę podatkową, która się nazywa emeryturą obywatelską. Piękny koncept, ale jest to utopia. Zamiast tego warto uporządkować system, odpolitycznić go. Przynajmniej w części ubezpieczeniowej, czyli I, II i II filarze.
Proponuje Pan wprowadzenie koncepcji jednolitej daniny. Na czym ma ona polegać?
Ta koncepcja była już przygotowana przeze mnie w 2006 r., kiedy byłem ministrem finansów. Potem była przyjęta jako koncepcja programowa przez Platformę Obywatelską. Wreszcie pracowałem nad tym dla rządu Prawa i Sprawiedliwości w roku 2016 i opracowałem tę koncepcję na dużym poziomie uszczegółowienia. Niestety potem przekształciła się ona w postać kuriozalnej koncepcji Polskiego Ładu. A mi nie o to chodziło. W Polskim Ładzie chodziło o sprawiedliwe podatki, czyli wzrost progresywności kosztem skomplikowania systemu, a w mojej koncepcji przede wszystkim o proste podatki. Zasada jednolitej daniny polega na tym, że dochodzimy do uproszczenia systemu podatkowego poprzez ujednolicenie baz podatkowych i eliminację ulg. Większość z nas nie wie, w jaki sposób i dlaczego opodatkowane są ich dochody. Rząd wprowadził np. nową składkę zdrowotną, a ona nie ma nic wspólnego z ubezpieczeniami. Jest czystym podatkiem. Wprowadził też między innymi kilkanaście nowych baz podatkowych, czyli tzw. podstaw wymiaru składek: dla ryczałtowców, dla osób prowadzących działalność gospodarczą, różne bazy podatkowe dla różnych form kontraktów. To powoduje totalny chaos. Co więcej, składki czasami są liczone od przychodu, czasami od dochodu, czasami od sztucznej podstawy. A tak nie musi być. Wystarczy to wszystko skonsolidować, wyliczyć procent od dochodu czy przychodu i tym samym uprościć. Uporządkujmy to wszystko tak, żebyśmy wiedzieli, w jakim procencie opodatkowany jest całkowity dochód, a nie tylko jakiś jego ułamek. Dopiero wtedy można zastosować bardzo proste, proporcjonalne stawki z minimalną niezbędną liczbą stawek, wtedy każdy będzie wiedział, jaki płaci podatek i jest on wyższy w procencie dochodów w stosunku do innych kontraktów pracy lub poziomu dochodów.