
Z dr Moniką Jasińską z Uniwersytetu w Siedlcach, rozmawia Katarzyna Mazur
Zacznijmy od historii i definicji. Mówimy o ekonomii szczęścia – terminie, który coraz częściej się pojawia, choć wciąż uchodzi za niszowy. Dla wielu osób brzmi wręcz dziwacznie – jak można połączyć ekonomię i szczęście? Proszę więc powiedzieć: kiedy ten termin historycznie pojawił się w naukach ekonomicznych, jak był definiowany i czy ta definicja ewoluuje?
Po pierwsze, sama nazwa „ekonomia szczęścia” to wytwór końca XX w. Wtedy pojawiły się nie tylko refleksje teoretyczne, ale przede wszystkim badania empiryczne. Właśnie ten wymiar empiryczny sprawił, że ekonomia szczęścia zaczęła nabierać realnych kształtów. Termin ten cały czas ewoluuje i dziś mamy szczególnie dobry moment, aby zastanowić się nad jego ostatecznym ujęciem.
Trump przyjął Nawrockiego jak SOJUSZNIKA! Co to oznacza dla Polski?
Ale czy w ogóle można stworzyć jedną, uniwersalną definicję szczęścia? Mam wątpliwości. Sama idea jest ciekawa, bo łączy dyscypliny społeczne: ekonomię, której początki jako nauki datuje się na drugą połowę XVIII w., i psychologię, obecną w życiu człowieka od zawsze, choć w wersji pozytywnej – relatywnie nową.
Mnie w tym pojęciu brakuje wyraźnego akcentu społecznego. Obok ekonomii i psychologii pozytywnej należałoby również uwzględnić aspekt społeczny – człowieka funkcjonującego w relacjach i kooperacji. To bardzo ważny wymiar.
Jeśli chodzi o próby definicyjne, było ich wiele. Do dziś jednak nikt nie stworzył definicji uniwersalnej. W ogólnym sensie ekonomia szczęścia zajmuje się badaniem powiązań między szczęściem a czynnikami, które je tworzą – głównie ekonomicznymi, takimi jak dochód, konsumpcja czy szerzej rozumiany rozwój gospodarczy. Jej istotą jest próba zrozumienia, jak obiektywne czynniki ekonomiczne wpływają na subiektywne poczucie dobrostanu.
To właśnie ten związek – między obiektywnym a subiektywnym – stanowi fascynujący obszar badań empirycznych.
Patrząc definicyjnie, można wskazać trzy kluczowe aspekty, wokół których koncentruje się ekonomia szczęścia: dochód, konsumpcja i rozwój gospodarczy w odniesieniu do poczucia szczęścia. Nauka to jednak przede wszystkim empiria – dlatego nie chodzi tylko o same definicje, lecz o zrozumienie, jak w praktyce te czynniki ekonomiczne oddziałują na ludzkie poczucie szczęścia, badane także przez psychologię pozytywną.
Warto podkreślić jeszcze jeden element: interdyscyplinarność. Bez niej interpretacja ekonomii szczęścia będzie niepełna. Ekonomia, psychologia i socjologia muszą tu współdziałać, bo w centrum i tak zawsze pozostaje człowiek – jednostka i wspólnota.
Jak to wygląda w odniesieniu do początków badań? Załóżmy, że mówimy o latach siedemdziesiątych i o paradoksie sformułowanym przez Richarda Easterlina.
Przełomowym momentem był rok 1974. Wtedy właśnie Easterlin opisał zjawisko, które nazwano jego nazwiskiem. Ten paradoks stał się kamieniem milowym w uznaniu ekonomii szczęścia za subdyscyplinę naukową.
Pokazał, że dobrobyt ekonomiczny uszczęśliwia ludzi tylko do pewnego momentu. Potem krzywa się wypłaszcza – im więcej mamy, tym wcale nie jesteśmy szczęśliwsi.
To wcale nie dziwi, jeśli spojrzymy przez pryzmat psychologii społecznej. Psychologia zna podobne mechanizmy. Dla przykładu – teoria Yerkesa i Dodsona pokazuje zależność między motywacją a wydajnością. Do pewnego poziomu rosną one razem, ale potem – przy zbyt dużym natężeniu motywacji – efektywność spada.
Podobnie można patrzeć na ekonomię szczęścia: czy człowiek może funkcjonować w stanie permanentnej euforii? Czy w ogóle szczęście to dla wszystkich to samo? Tu wchodzą czynniki ekonomiczne, które narzucają ramy i dyscyplinują to, co psychologia i socjologia traktują bardziej jakościowo.
Rynek nieruchomości premium w Polsce – luksus, inwestycje i potencjał
A przykład Butanu i koncepcji Szczęścia Narodowego Brutto? To państwo przedstawiane jako „królestwo szczęścia”, a jednak boryka się z ubóstwem, migracją i przestępczością. Można w takich warunkach mówić o ekonomii szczęścia?
To zależy. Butan stworzył własne wskaźniki – dziewięć parametrów, które wpisano nawet do konstytucji. Opracowano indeks satysfakcji narodowej brutto. Można to traktować jako punkt odniesienia dla ekonomii szczęścia.
Ale czy taki model da się zastosować uniwersalnie, w innych kulturach i gospodarkach? Wątpię. Każde społeczeństwo jest unikalne. Dochodzi też czynnik porównywania się – zarówno w ramach elit, jak i wśród przeciętnych obywateli. To właśnie ten społeczny wymiar pokazuje, że nasze potrzeby i aspiracje nasycają się tylko do pewnego poziomu.
Dlatego ekonomia szczęścia pomaga zrozumieć, jak człowiek funkcjonuje w złożonym układzie społeczno-gospodarczym i jak powstają podstawy rozwoju.
Spójrzmy na Polskę. Od lat 90. systematycznie się bogacimy. PKB rośnie. Jak ten wzrost wpłynął na subiektywne poczucie szczęścia Polaków?
Pierwszy wyraźny wzrost poczucia szczęścia pojawił się w latach 90. – wtedy, gdy odzyskaliśmy wolność. To był moment ogromnej energii społeczno-gospodarczej, mimo że ciążył na nas bagaż historyczny i brak doświadczeń. Byliśmy spragnieni nauki, przedsiębiorczości i innowacyjności.
Największy skok nastąpił między rokiem 2000 a 2010 – wtedy aż 70–80 proc. Polaków deklarowało poczucie dobrostanu. 2015 r. był momentem nasycenia – korzystaliśmy z efektów wstąpienia do Unii Europejskiej, zaczęliśmy rozumieć przedsiębiorczość i innowacyjność. To właśnie wtedy osiągnęliśmy coś, co można porównać do paradoksu Easterlina.
Po 2015 r. widać spowolnienie. Gospodarka nadal rosła, ale społeczeństwo zaczęło mówić o zmęczeniu, braku czasu, deficycie relacji społecznych. Pogłębiały się problemy z ochroną środowiska, brakiem zaufania – zarówno do władzy, jak i między ludźmi. Coraz częściej budujemy szczęście w najbliższym otoczeniu, choć równocześnie praca zaczęła coraz mocniej ingerować w życie prywatne. Work-life balance stał się problematyczny.
Do tego dochodzi czynnik generacyjny. Nasza gospodarka opiera się na rynku pracy, a różne pokolenia – X, Y, Z – mają odmienne oczekiwania i potrzeby. To kolejny ważny obszar, którym powinna zająć się ekonomia szczęścia.
