Kandydaci na prezydenta prześcigają się w pomysłach, które kosztują dziesiątki miliardów złotych. Tymczasem sytuacja finansów publicznych nie jest łatwa.

Próbujemy – my, analitycy – szacować wartość obietnic wyborczych kandydatów na prezydenta. Nie jest to łatwe, bo często te obietnice bardziej zdają się być efektem porywu chwili i wcale nie są tak dokładnie sprecyzowane. Przynajmniej tak to wygląda. Ale w przypadku rekordzisty, czyli kandydata Konfederacji, mówimy tu o pomysłach za bezmała 150 mld zł. To prawie jedna czwarta tegorocznych dochodów budżetu. Co ciekawe, w przypadku kandydata głównej partii rządzącej koalicji, czyli PO, kwota jest wyraźnie mniejsza, przekracza bowiem nieznacznie 30 mld zł. Więcej racjonalizmu w podejściu do pieniędzy publicznych? Być może. A może po prostu racjonalizm w kontekście realiów wyborczych.
Wiemy, że prezydent nie za wiele może, ale jednak jeśli jest się prezydentem koalicji rządzącej, to wyborcom trudniej wmówić, że moje możliwości są ograniczone. Co innego prezydent z opozycji parlamentarnej.
Ile by jednak nie chcieli wydać kandydaci na prezydenta, ich zakusy zderzą się z realiami. A te są takie, że zeszłoroczny deficyt sektora finansów publicznych, czyli – mówiąc kolokwialnie – dziura w całych finansach publicznych, sięgnęła 6,6 proc. PKB. Dług publiczny przekroczył 2 bln zł i 55 proc. PKB. Przypomnę, że w przypadku deficytu nie powinniśmy przekraczać 3 proc. PKB, tego wymagają od nas przepisy unijne. Ale też zdrowe podejście do kwestii zarządzania państwowym groszem. Przy czym działo się to nie w sytuacji jakiegoś totalnego kryzysu ekonomicznego. Choć oczywiście mamy jeden nadzwyczajny czynnik w postaci wydatków na obronność. Nie zmienia to faktu, że owe 6,6 proc. to czwarty najgorszy wynik od momentu zmian ustrojowych w Polsce. Gorzej było tylko w związku ze światowym kryzysem finansowym 2008-2009 i pandemią. To też drugi obecnie najgorszy wynik w Unii Europejskiej.
Jeśli chodzi o dług publicznych, to tu ograniczają nas nie tylko przepisy unijne, ale także konsytuacja. W obu przypadkach mówimy o poziomie 60 proc. w stosunku do PKB.
Skąd ten wielki deficyt?
Mamy cztery główne powody. Po pierwsze, to efekt zbyt dużego wzrostu wydatków za czasów rządów zjednoczonej prawicy. Po drugie, wyraźnie wyhamowała gospodarka. Po trzecie, znowu spadła ściągalność podatków. I po czwarte, musieliśmy mocno zwiększyć wydatki na obronność.
Moim zdaniem, przy niesprzyjających okolicznościach, np. mniejszym od założeń wzroście gospodarki, w 2025 r. możemy osiągnąć rekordowy historycznie poziom deficytu. Na razie najgorzej było w 2010 r., kiedy mieliśmy 7,4 proc. Czy przekroczymy 60 proc. długu? Jest takie ryzyko. Ale kiedy stanie się to bardziej prawdopodobne, zobaczymy jakąś kreatywną księgowość. Złamanie konstytucji oznacza przecież Trybunał Stanu dla odpowiedzialnych.
I na wszystko musimy nałożyć jeszcze kwestie planowanych na kolejne lata wydatków związanych ze strategicznymi inwestycjami.