Rząd mówi: „deregulacja”, przedsiębiorcy mówią: „alleluja”, a urzędnicy? Nadal śpią spokojnie. Polska deregulacja jest jak opera mydlana – niby coś się dzieje, ale wszyscy grają stare role.

Deregulacja gospodarki w Polsce to jak dieta cud na Nowy Rok – brzmi dobrze, wszyscy o niej mówią, ale kończy się na tym, że zamiast schudnąć, państwo jeszcze bardziej puchnie. Ostatnie zapowiedzi rządu, z Donaldem Tuskiem i jego gospodarczym alter ego Ryszardem Petru na czele, można streścić krótko: uwolnijmy przedsiębiorców… z iluzji, że coś się zmieni.
Zlikwidowano kilkanaście zezwoleń, parę obowiązków papierowych – i ogłoszono triumf wolnego rynku. Tymczasem lokalny piekarz nadal musi ścigać się z inspekcją sanitarną, która pojawia się częściej niż klienci, a właścicielka salonu kosmetycznego spędza więcej czasu w Excelu niż z klientką. Deregulacja? Raczej kosmetyka systemu, i to zrobiona tanim kremem z Biedronki.
Ministerstwo Rozwoju i Technologii chwali się „pakietami deregulacyjnymi”, które mają zdjąć z barków firm kilogramy obowiązków. W rzeczywistości te kilogramy to raczej gramy – przybywa formularzy w formie elektronicznej, ale nie znika ani jeden obowiązek merytoryczny. Zamiast mniej państwa, mamy bardziej cyfrowe państwo – z równie bezdusznym systemem, tylko teraz z loginem i hasłem.
Niektórzy wciąż wierzą, że przyjdzie nowy Balcerowicz i powie: „Teraz to już naprawdę uwalniamy gospodarkę”. Problem w tym, że Balcerowicz już był, a jego duch żyje dzisiaj głównie na konferencjach wolnorynkowych, gdzie publiczność to głównie kamerzyści i stażyści z think tanków.
A Brzoska? On sobie radzi – nie dzięki deregulacji, tylko mimo niej. Przez lata zbudował imperium paczek, z których każda musiała przeskoczyć przez płot urzędniczej nonsensowności. To nie państwo mu pomogło – ono tylko nie zdążyło przeszkodzić.
Deregulacja w Polsce to nadal bardziej PR niż realność, bardziej socjologia i erystyka niż ekonomia. Ale nie traćmy ducha – może w przyszłym roku, między kolejnym czarnym łabędziem a rekonstrukcją rządu, zniknie jakiś przepis. Byle nie ten o obowiązkowej ciszy nocnej, bo wtedy naprawdę zrobi się dziko.