Gdyby sąd zdecydował się na rozbicie Google, byłby to najmocniejszy cios wymierzony w monopol od czasu nieudanej próby podziału Microsoftu ćwierć wieku temu.
Marcel Płoszczyński
Prawie rok temu amerykański sędzia federalny Amit Mehta uznał, że Google naruszyło prawo antymonopolowe, cementując swoją dominującą pozycję na rynku wyszukiwarek internetowych. Przed sądem w stolicy USA ruszył właśnie kolejny etap postępowania, w którym prawnicy Departamentu Sprawiedliwości oraz przedstawiciele Google będą debatować nad tym, jakie konsekwencje powinna ponieść firma warta ponad 2 bln dol. Teraz gra toczy się nie tylko o rozmiar kar finansowych, ale także o kształt i przyszłość internetu. Gigantowi z Mountain View grozi rozbicie na kilka mniejszych podmiotów.
„Google jest monopolistą i działało jak monopolista, by ten monopol utrzymać” – orzekł w zeszłym roku sędzia federalny Amit P. Mehta. Właśnie rozpoczął się kolejny etap sprawy. Teraz sąd musi zdecydować, jakie kroki należy podjąć, żeby rozbić monopol Google. Jego decyzja będzie oparta na trwających trzy tygodnie przesłuchaniach. Wśród świadków mają się pojawić najwięksi gracze technologiczni – od Sundara Pichaia (CEO Google) przez Gabriela Weinberga z DuckDuckGo aż po przedstawicieli Microsoftu, Apple, Yahoo, a nawet OpenAI. Stawka jest wysoka – nie tylko dla Google, ale i dla przyszłości całego internetu, w którym monopol jednego gracza może przesądzić o tym, jakie informacje trafiają na nasze ekrany.
Znikasz z Google? Możesz zniknąć z rynku
Monopol Google może stanowić strukturalną barierę dla rozwoju tysięcy firm działających w internecie. Obecnie aż 90 proc. zapytań na świecie przechodzi przez tę wyszukiwarkę, co w praktyce oznacza, że jedna korporacja decyduje o tym, kto zostanie zauważony, a kto zapomniany. Nawet niewielka zmiana w algorytmie może mieć druzgocące konsekwencje. Gdy znika ruch, znika sprzedaż, a razem z nią często cała firma.
– Wyszukiwarka Google zdominowana jest obecnie przez wielkie portale, agregatory i serwisy e-commerce, a jej algorytmy faworyzują płatny content i własne usługi, takie jak np. YouTube czy Google Shopping. Nie jest tajemnicą, że strony małych i średnich firm, niszowe portale czy blogi mają pod górkę. Już na starcie przegrywają z większymi odpowiednikami, bo nie dysponują ogromnymi budżetami na reklamę czy pozycjonowanie – uważa Marcin Stypuła, CEO Semcore, jednej z najskuteczniejszych polskich agencji specjalizującej się w pozycjonowaniu stron internetowych. Zakończyła ona właśnie trwające trzy lata badanie nad tym, co tak naprawdę działa w SEO. Inicjatywa pochłonęła ponad 2 mln zł, a wzięło w niej udział 30 popularnych marek i ponad 100 ekspertów.
Według Stypuły Google ma pełne prawo dbać o jakość wyników wyszukiwania, bo tego oczekują użytkownicy. Ale co jeśli firma manipuluje wynikami z innych powodów? – Problem pojawia się wtedy, gdy ten sam mechanizm, który ma eliminować niskiej jakości treści, może być wykorzystywany do wyciszania niewygodnych tematów albo promowania własnych usług kosztem konkurencji. To już nie jest optymalizacja, lecz cyniczna manipulacja treściami. Dlatego kontrola nad globalnym strumieniem informacji nie może być skupiona w rękach jednej korporacji. Przy takiej koncentracji władzy łatwo o nadużycia. Europa już to dostrzegła – stąd nacisk na transparentność algorytmów w ramach Digital Services Act. Dopóki jednak nie będzie globalnego standardu przejrzystości, monopol informacyjny pozostanie realnym zagrożeniem. I to nie tylko dla firm, ale dla demokracji jako takiej – uważa CEO Semcore.
Niewidzialna ręka Google
Jednym z najbardziej zagorzałych krytyków dominacji Google jest prof. Robert Epstein z American Institute for Behavioral Research and Technology. Były redaktor naczelny „Psychology Today” od lat prowadzi badania nad wpływem Google na opinię publiczną i procesy demokratyczne. Epstein skupia się głównie na zjawisku, które nazwał Search Engine Manipulation Effect (SEME), czyli efekcie manipulacji wynikami wyszukiwania. – W 2016 r. stronnicze wyniki wyszukiwania generowane przez algorytm Google prawdopodobnie wpłynęły na niezdecydowanych wyborców w sposób, który zapewnił Hillary Clinton – której sam kibicowałem – co najmniej 2,6 mln głosów. Wiem to, w tygodniach poprzedzających wybory udokumentowaliśmy ponad 13 tys. wyszukiwań w Google, Bing i Yahoo, przeprowadzonych przez zróżnicowaną grupę Amerykanów. Wyniki (…) były wyraźnie stronnicze na korzyść Hillary Clinton we wszystkich 10 pozycjach na pierwszej stronie wyników, zarówno w stanach niebieskich, jak i czerwonych – zeznał prof. Epstein przed Podkomisją Senatu USA ds. Konstytucji. Co ciekawe, z danych zebranych przez naukowca wynika również, że pozornie neutralny komunikat na głównej stronie Google, zachęcający do udania się do urn w dzień wyborów, wyświetlany miał być głównie użytkownikom o liberalnych poglądach. Według Epsteina selektywne przypominanie mogło znacząco wpłynąć na frekwencję wyborczą wśród sympatyków Partii Demokratycznej.
Co dalej z Google?
Sąd już orzekł, że Google jest monopolistą. Teraz musi zadecydować, jak ten monopol rozbić. Departament Sprawiedliwości USA chce, by sąd nakazał firmie sprzedaż przeglądarki Chrome – jednego z głównych źródeł danych, które Google wykorzystuje do doskonalenia swojej wyszukiwarki. Co więcej, rząd chce zmusić kalifornijskiego giganta do udostępnienia konkurencji części najbardziej wartościowych danych, co mogłoby pomóc w rozwoju rywalizujących produktów. Google próbuje z kolei minimalizować straty i dąży zakończenia sprawy na ograniczeniu możliwości zawierania umów gwarantujących uprzywilejowaną pozycję wyszukiwarki w systemach operacyjnych i przeglądarkach. Stawka jest ogromna – nie tylko dla przyszłości samej firmy, ale też dla całego rynku cyfrowego.
– Pozbawienie Google dostępu do danych zbieranych przez przeglądarkę Chrome byłoby dla firmy potężnym ciosem. To właśnie przez Chrome, Androida, Gmaila i YouTube gigant z Mountain View gromadzi bezprecedensową ilość informacji o zachowaniach użytkowników w internecie. Na tych danych oparty jest cały system reklamowy Google, który umożliwia firmom precyzyjne targetowanie reklam. Jeśli odetniemy firmę od jednego z kluczowych źródeł danych, jej model biznesowy może się załamać – tłumaczy Marcin Stypuła, prezes agencji Semcore.
Lee-Anne Mulholland, dyrektor wykonawczy ds. regulacji w Google, w oficjalnym wpisie na blogu firmy przestrzega przed poważnymi konsekwencjami, jakie mogłoby przynieść rozbicie technologicznego giganta. Zdaniem Mulholland propozycje Departamentu Sprawiedliwości, zakładające m.in. odebranie Google kluczowych komponentów i przekazanie danych konkurencji nie tylko osłabiłyby firmę, ale także zagroziłoby strategicznym interesom Stanów Zjednoczonych. „To zahamowałoby rozwój sztucznej inteligencji w USA i wprowadziło model, w którym rządowa komisja decydowałaby o projektowaniu i tworzeniu naszych produktów” – pisze Mulholland.
Przedstawicielka Google zwraca również uwagę, że taka ingerencja może poważnie spowolnić tempo innowacji w krytycznym momencie, gdy świat stoi u progu rewolucji AI. Największy rywal USA – Państwo Środka – inwestuje ogromne środki w rozwój własnych modeli językowych, systemów nadzoru i militarnego zastosowania sztucznej inteligencji, stawiając sobie za cel zdominowanie rynku globalnych technologii do 2030 r. – Jesteśmy w brutalnym wyścigu z Chinami o pozycję lidera w kolejnej erze technologii. Google znajduje się w pierwszym szeregu amerykańskich firm dokonujących przełomów naukowych i technologicznych – podkreśla Mulholland. Jej zdaniem ograniczanie potencjału firmy w tym momencie oznaczałoby nie tylko osłabienie Google, ale także oddanie pola geopolitycznemu rywalowi.
Gdyby sąd zdecydował się na rozbicie Google, byłby to najmocniejszy cios wymierzony w monopol od czasu nieudanej próby podziału Microsoftu ćwierć wieku temu. Tak radykalne działanie ze strony amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości nie miało miejsca od dekad. Ostatni skuteczny przypadek sięga 1984 r., kiedy to AT&T w ramach ugody antymonopolowej z rządem federalnym została zmuszona do podziału na osiem niezależnych firm. Jeśli historia miałaby zatoczyć koło, sprawa Google może stać się precedensem, który na nowo zdefiniuje granice władzy wielkich technologicznych korporacji.